Kontrowersyjna opowieść o „Wilk z Wall Street”
Zapomnijcie o Gordonie Gekko. Niegdysiejszy symbol cynizmu, podłości i moralnego upadku Wall Street wypada przy bohaterze nowego filmu Martina Scorsese mniej więcej tak jak Joker Jacka Nicholsona przy Jokerze Heatha Ledgera. Jordan Belfort nie powiedziałby, że chciwość jest dobra. Jest najlepsza.
Kariera Wilka z Wall Street rozpoczęła się pod koniec lat 80. Początki nie były łatwe. Dzień po tym, jak bohaterowi udało się zdać egzamin na maklera, załamała się giełda, a przedsiębiorstwo, w którym pracował, poszło do piachu. Belfort zdobył wówczas zatrudnienie w podrzędnej firmie handlującej akcjami śmieciowych spółek. Szybko odkrył, że przy odrobinie kreatywności (czytaj: ściemnianiu klientom, ile wlezie) może na tym zbić miliony. Jak pomyślał, tak zrobił. Z czasem skromne mieszkanko wymienił na wypasiony penthouse, niewygodne siedzenie w publicznym autobusie na ferrari, a żonę-fryzjerkę na żonę-modelkę. Choć „Forbes” nazwał Belforta pazernym krętaczem, w kolejce po etat u niego ustawiały się długie rzędy petentów. Do historii przeszły huczne służbowe imprezy – wciągnięta podczas nich kokaina starczyłaby do ulepienia dużego bałwana, a legion bawiących się prostytutek mógłby zawstydzić nawet posiadającego harem szejka. Życie w tej luksusowej bańce rozpusty nie mogło jednak trwać w nieskończoność. Jak to ujął ojciec bohatera: Wcześniej czy później będziesz wreszcie musiał wypić piwo, które nawarzyłeś.
Bez ceregieli: „Wilk z Wall Street” jest nie tylko najlepszym filmem tego roku, ale i najmocniejszą pozycją w filmografii Scorsese od czasów „Kasyna”. Po seansie będziecie przecierać oczy ze zdumienia: ten drapieżny, obłędnie zabawny i nietracący impetu nawet na moment obraz nakręcił 71-latek. „Wilk” to „Chłopcy z ferajny” w świecie giełdowych graczy. Tak samo jak w gangsterskim arcydziele narracja przypomina niekończącą się serię z CKM-u. Fenomenalnie napisane, zainscenizowane i zmontowane (kolejny Oscar dla Thelmy Schoonmaker?) sceny z życia bohatera zmieniają się jak w kalejdoskopie przez bite trzy godziny przy podkładzie rockandrollowych szlagierów. To się nazywa żywioł kina.
„Wilk z Wall Street” to aktorskie Tour De Force Leonardo DiCaprio – dowód na jego charyzmę oraz skalę i rozpiętość talentu. W jednej scenie gwiazdor potrafi być zarazem magnetycznym przywódcą stada i żałosnym narkomanem, komediantem i ofiarą losu. DiCaprio dzielnie sekundują Jonah Hill w roli jego odrobinę psychopatycznego najbliższego współpracownika, Jean Dujardin jako chytry szwajcarski bankier i Kyle Chandler wcielający się w nieustępliwego agenta FBI. Na ozłocenie przed Akademię Filmową zasługuje także Matthew McConaughey pojawiający się na chwilę w roli mentora Belforta.
W obiektywie kamery Rodrigo Prieto Wall Street zamienia się w królestwo zwierząt w rui. Choć bohaterowie uprawiają dużo seksu (tyle golizny nie było w hollywoodzkim mainstreamie od czasów „Piranii 3D”), największym afrodyzjakiem i obiektem erotycznej fascynacji są dla nich pieniądze. Mamona to również silnie uzależniający narkotyk i dopamina w banknotach. Demoralizuje, a zarazem napędza do działania. Ciągnie na dno, a przecież pozwala Belfortowi jego ferajnie stać się królami życia. Co ciekawe, Scorsese nie przymierza butów moralisty. Nieuchronna kara nie jest u niego proporcjonalna do winy, a już na pewno nie stanowi przestrogi. Koniec końców każdy chciałby być Jordanem Belfortem.